niedziela, 19 czerwca 2011

2. Małe zbrodnie osobowości.

O, o tym notka jest!

Czy gadanie ze sobą jest oznaką szaleństwa?
Chyba tak, a czemu pytasz?
Bo właśnie gadam ze sobą.
Czyli ja…
Tak. Jesteś drugą stroną mojej osobowości.
Czemu drugą?
Jeeezuuu, bo nie trzecią.
Wolę być pierwszą.
Niech ci będzie.
Dzięki.
Czekoladki wyślesz później. Dzisiaj porozmawiamy sobie o „Małych zbrodniach małżeńskich”, a aby zacząć, wspomnijmy poprzednie, czytane przez nas utwory Schmitta, które ja, jędzowata strona osobowości Oenovicha, nie lubię. Zatem?
To ja też się przedstawię – wrażliwa strona osobowości, witam wszystkich czytających i ciebie, drogi rozmówco.
Nie podlizuj się.
Wcale tego nie robię.
Robisz.
Przechodząc do rzeczy – pierwszy był „Oskar i pani Róża”.
Może z sentymentu pominiemy komentowanie tej książki (nie, autor tego bloga wcale nie grał w szkolnej sztuce na podstawie tej opowieści, to nie on, to zły brat bliźniak o imieniu Tomek, tak, przyznaj się Tomek!).
Potem czytaliśmy „Pana Ibrahima i kwiaty Koranu”.
Tu już doszedłem do wniosku, że ma dziwny zwyczaj pisania na tematy ckliwe i komercyjne. Najpierw dziecko chore na raka, potem przyjaźń sieroty i muzułmanina, brakuje tylko małych kotków, żeby osiągnąć szczyt lukru. Serio, co w tym fajnego zarabiać na ludzkich tragediach przedstawionych w cukierkowy sposób? I myślenie małych dzieci przedstawione w genialny sposób, to chyba potomkowie Einsteina, bo u mnie w tym wieku troszkę inne rzeczy były w głowie. Wtedy jeszcze wydawało mi się, że winda działa, dlatego że u góry stoi gromadka ludzi i ją ciągnie!
Może, ale Schmitt pisze zgrabnie. Nie popada w kicz, nie sili się na wybujały styl, czyta się go dobrze. Wpadki a la Coelho, cokolwiek by nie mówić – nie ma. Jest pewien rodzaj patosu, ale na takie tematy też trzeba pisać, a Schmitt robi to porządnie. Czasem radośnie, czasem nie. Nie w konwencji, że to jest czarne, a to białe.
Naprawdę? Pod tym względem postaci są płaskie. Albo jednoznacznie idealne, czasem częściowo dobre, bo mają jakąś wadę, albo ewidentnie zagubione. Nie ma tych „be”. W „Dziecku Noego” źli są Niemcy, ale to tło. Dużo się o nich mówi, ale jak pojawia się jakiś konkretny, to działa na korzyść tych dobrych. A jak już zrobią coś złego, to na jeden akapit i to jacyś nieskonkretyzowani, niemieccy „oni”. Chociaż na plus w tej powieści jest poruszenie tematu konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Duża odwaga ze strony autora.
Postaci są jednoznaczne, bo to opowieści „ku pokrzepieniu serc”. Gdyby wszystko było szare, nie wierzylibyśmy w dobro.
Poleciałeś w klimaty Coelha. Przyznaj.
Oj, tylko troszkę. Ale to akurat prawda była. Ty też się wychowywałeś na mało skomplikowanej psychologicznie „Małej Syrence”.
Zatem ostateczne wnioski z wcześniejszych doświadczeń?
Jego opowieści miały swoje wady, ale dalej były zwyczajnie dobrą literaturą, podkoloryzowaną, ale czasem człowiek takiej potrzebuje. Zatem wrażenia – bez zachwytu, ale pozytywnie.
No i sięgnąłem, tzn. sięgnęliśmy po „Małe zbrodnie małżeńskie”. Cudowne opinie, krwisty tytuł…
Tytuł to marketingowy majstersztyk. Chwytliwy jest.
Może ty zaczniesz?
No… Cokolwiek by nie mówić, najgorsza jego książka.
Miło, że się zgadzamy.
Ale nie jest zła! Fabularnie chyba najlepsza – bo i intryga, całkiem inny klimat, problem dobrze zarysowany…
Żeby czytelnicy mieli jasność – „Małe zbrodnie małżeńskie” to miszmasz cech dramatu i powieści. Opowiada o tym, co łączy małżeństwo po piętnastu wspólnych latach. Temat przez Schmitta został wyczerpany?
Myślę, że tak. Bo właściwie o niczym innym bohaterowie nie mówią.
Dla mnie to minus.
A dla mnie plus. Mieli o kanapkach gadać?
Nie. Ale w międzyczasie jednak coś innego się dzieje. Gdy rozmawiasz z przyjaciółmi przykładowo… o imprezie, to czasem zdarza wam się pójść w inny temat. A oni mielą tym ozorem i mielą, ja się nie dziwię, że patelnia zagrała tu sporą rolę.
Dramat to nie życie, a życie to nie dramat.
Ciekawy temat na rozprawkę. Pokusisz się?
Nie.
O, widzisz? I zboczyliśmy z tematu.
1:0 dla ciebie.
Ale bądźmy czepliwi. „Małe zbrodnie małżeńskie” są…
Naiwne?
To chyba dobre określenie. Mimo wszystko, ludzie w tym wieku się tak nie zachowują.
Przez przerysowanie chciał podkreślić problem.
To dziecinne.
Nie. Skuteczne.
Doceniam też sam pomysł intrygi. To mogło być naprawdę dobre. Ale jest takie… no właśnie, dziecinne. Kto czytał, niech wspomni patelnię – skrajny idiotyzm.
Zgadzam się, chociaż to mógł być element komiczny.
Element komiczny obok wsadzania swoich mądrości (kiepskich, tak na marginesie) jest słaby. I niepasujący.
Kiepskich mądrości?
Tak. Albo oczywiste oczywistości, albo wymuszone wydmuszki.
Przepraszam, ale te mądrości były akurat trafne!
Zdarzają się trafne myśli, ale to właśnie te oczywiste oczywistości… Ale naprawdę, żeby to chociaż pasowało, a tak brakowało tylko wielkiej, brokatowej tabliczki z napisem: „UWAGA! DAJCIE TO NA OPIS GADU-GADU!”.
A bohaterowie?
Nienajgorsi. Niegłupi, cwani, z problemami i przeszłością. No, tylko te problemy też takie wydumane…
Prawdziwe.
Ale idealnie stereotypowe i opisane tysiące razy. Zupełnie niepotrzebne.
Bo i problem jest częsty.
Tak. A komercyjny jak „Taniec z gwiazdami”. Ta sama liga.
Obrażasz ludzi.
Oj tam, tak to już bywa u jędzowatych stron osobowości.
Rozgadałeś się dzisiaj.
Bo mam o czym mówić. A plusów niewiele, to twoja robota mniejsza…
To ja proponuję podejść do tematu inaczej.
Taaak?
Załóżmy, że idziesz do teatru na sztukę na podstawie tej książki. Jako, że „Małe zbrodnie…” są dramatem, jest to całkowicie możliwe. Spektakl jest stuprocentowo zgodny z treścią. Zakładamy, że reżyseria, aktorstwo i wszystko inne było na dobrym poziomie. Nie wierzę, że wyszedłbyś niezadowolony.
Masz rację. Ale nie wyszedłbym zachwycony. Po prostu nie czułbym, że zmarnowałem wieczór.
O! Czyli Schmitt nie zaliczył wpadki.
Po pierwsze – o wpadce nikt nie mówił. Po drugie – duża w tym zasługa samego sensu teatru. Trudno tam wyłapać pojedyncze słowo. Czytając, przewidziałem szybko koniec. W teatrze byłoby to dużo trudniejsze.
Nie dojdziemy do kompromisu, prawda?
Czemu nie? Wystarczy, że uznamy „Małe zbrodnie małżeńskie” za książkę wałęsającą się między dwoma poziomami: „dobre” i „przeciętne”. O naprawdę baaardzo dobrym początku.
Zgoda!

Link do strony książki na LubimyCzytać – KLIK!

~*~
Z serii
SZOKUJĄCE PRAWDY Z INTERNETU



~*~
Z ogłoszeń: dziękuję za 1100 wejść na bloga! W życiu nie spodziewałbym się, że aż tyle osób pomyli adres i wlezie na Lepiszcze!
W najbliższej notce być może będzie szalony, nawet jak na lepiszczowe standardy, eksperyment. Trzymajcie kciuki!
Drogi Czytelniku, skoro przebrnąłeś przez tę notkę, to jesteś niesamowicie odporny. Pewnie śpisz w wulkanie.

czwartek, 9 czerwca 2011

1. Przedwyjazdowy przegląd wieści.

William wdzięcznie pozuje.

Pociesza mnie tylko myśl, że głupota nie boli. Ale komplikuje kalendarz, nawet bardzo.
Jutro z rana jadę sobie radośnie na ostatnią mą zieloną szkołę w życiu gimnazjalnym, by niedługo potem zostać licealistą, co oznacza piąty już krok do upragnionej emerytury – po narodzinach, przedszkolu, podstawówce i gimnazjum. Byłaby to wieść iście boska, ekstraordynaryjna i lekka niczym coś lekkiego, gdyby nie jeden, mały fakt, który nasunął mi się przy pakowaniu książek.

                Łojezusieimaryjomatkojego, co z blogiem?!

                Zatem ze smutkiem (i spodniami w dłoni) obwieścić muszę, że do komputera dorwę się najwcześniej w czwartek, zatem równo za tydzień. Do tego czasu dorwać mogę jedynie niewieście serce, kleszcza albo jedną z zabranych książek.
                Wszystkie Wasze notki stare i nowe, te średnie również, z przyjemnością przeczytam już następnego dnia po powrocie. Obiecuję!
                No, po wstępie czas zaprosić Was na miszmasz, czyli dość skróconą wersję tego, co przekazać powinienem, żeby przetrwać psychicznie wyjazd.
~*~
                Na początek przyjemny zwyczaj poznany przez LubimyCzytać, a więc stosik. Jako osoba powszechnie lubiąca biblioteki (niestety bez wzajemności, tj. wszystkie ciekawe książki są najniżej, przez co muszę kombinować, aby przechodząc do pozycji kucającej nie zabić wszystkich tych ludzi obok), udałem się po stosik książek, aby lekturą umilać czas jazdy autokarem. Oto zdjęcie – podziwianie walorów artystycznych takich jak doskonałe kadrowanie, zabawa światłocieniem, ciekawa kompozycja czy cudowny magnetowid w tle, jest bardzo mile widziane:



Od góry:
- Opowieść rozbitka Márqueza – po dwóch jego książkach mam szczerą ochotę na więcej, a objętość wprost idealna, by wsadzić do torby;
- Małe zbrodnie małżeńskie Schmitta – urodzenie mnie jest wysoką poprzeczką ustawioną przez moich rodziców, więc ciekaw jestem, czy bohaterowie tego dramatu popełnili jeszcze straszniejsze zbrodnie;
- Król Lear Szekspira – o tym angielskim dramaturgu będzie więcej (no, nie aż tak więcej) w dalszej części notki;
- Wujaszek Wania; Trzy siostry; Wiśniowy sad Czechowa – ponieważ nie czytałem czeskiej literatury, więc autor o takim nazwisku jest naturalnym zastępstwem; a tak całkiem poważnie, w moim przypadku Czechow jest jak prawa fizyki – wiem, że coś takiego jest, ale i tak nie znam; wstyd, zatem zaznajomię się z nim;
- Brudnopis Łukjanienki – nie mylić z Łukaszenką, kochającym demokrację prezydentem Białorusi; to wynik odwiedzenia biblioteki z fanką tego autora.

~*~
                Kocham Szekspira. Piszę to świadomie: jako mężczyzna (sic!), czytelnik, niespakowany do tej pory człowiek, autor najgorszego literackiego bloga świata. Ten Anglik znajduje się na drugim miejscu mojej prywatnej listy Wszyscy ludzie, którym zabrałbym mózg. Wyżej jest tylko Mickiewicz (który podobno spłodził mnóstwo dzieci na Rusi i oczywiście nie mógł to być żaden mój przodek – głęboki zawód i kęs czekolady na pocieszenie).
                Zacznijmy od tego… Z jakim autorem kojarzy Ci się tajemniczy las, magia, postaci pozaziemskie ingerujące w sprawy ludzkie?...



                Tak, Szekspir ze swoim Snem nocy letniej wyprzedził cały romantyzm. Nie dziwię się opiniom, że wszystko w literaturze zostało powiedziane. Cwaniak William na wszelki wypadek napisał na każdy temat: władza, seks, miłość, prostytucja, magia, teatr, relacje rodzinne, walka, krew, zbrodnia, wojna, rody, państwa europejskie, starożytny Rzym, obłęd, samobójstwo, kwiatki, naiwność ludu, pogrzeb, przebieranki międzypłciowe, bliźniaki, rubaszne dowcipy, morze, elfy, alkoholizm, odrzucenie i tak dalej.
                Ale czym byłyby dzieła Szekspira bez jego doskonałej zabawy słowem, zabawnych/okrutnych/niejednoznacznych postaci, krwistych dialogów, perfekcyjnej akcji godnej dzisiejszych filmów…
                Sen nocy letniej opowiada o miłości. Naiwnej, idealnej, którą złamać może tylko magia. Nuda? Y-ym. W żadnym wypadku.
                Bo kiedy Szekspir opisuje miłość, to wiem, że to jest miłość. Jak akcja dzieje się w lesie, to ja czuję ten las. Pomiędzy wierszami wyczuwam trzask gałązek, powiew wiatru, niesamowity zapach, mieszaninę woni wszystkich roślin. Słyszę dialogi zakochanych, obserwuję teatralne próby. Ja nie muszę iść na Szekspira do teatru. Ja czytając dramat, siedzę na środku sceny i szczerzę się jak dzieci w trakcie wizyty Mikołaja/Dziadka Mroza/ojca ze sztuczną brodą.
                Zastanawia mnie właściwie jedno. Czemu część pisana jest wierszem, a część prozą? Mam własne podejrzenie:



                Szekspira polecam. Klasyka nie zawodzi.

~*~
Czas już powoli kończyć, bo zaczynam wyglądać jak głodny wampir, bynajmniej nie taki ze Zmierzchu. Jeśli i druga, baaardzo pośpieszna notka nie zabiła Cię, drogi Czytelniku, to musisz być niesamowicie odporny. Pewnie cyjanek to stały skład Twojej diety.
Pozdrawiam, umierając pod stosem koszulek.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

0. Lepiszcze ożyło.

Przewidywana reakcja na notkę

                Pomysł na bloga powstał w upalny dzień, chyba piątek, gdy popijałem ósmą już szklankę wody i rozmawiałem z M. Akurat zbliżał się wieczór, co oznacza u mnie początek nastroju depresyjno-samobójczego i rozmowa zeszła na tło mojego pisania, to znaczy nieopisanego walenia w klawisze przy lecącej muzyce. Jako że ostatnio czytam jakoś chętniej, wyjawiłem M., że w planach mam blog literacki, gdzie dzieliłbym się swoimi książkowymi przeżyciami.
                Reakcja M. wyglądała mniej więcej tak:
                HA.
                             HA.
     HAHAHAHA.
       To ty tak…
                               SERIO? NAPRAWDĘ?!
                Zatem dopingowany byłem przez znajomych od samiuteńkiego początku. Jednak po przeczytaniu drugiej książki i niemożności skomentowania jej, poczułem głęboką potrzebę posiadania bloga. Ale skoro nie literacki, to może…
                O mnie?
                O mnie obierającym ziemniaki?
                O mnie obierającym ziemniaki i maniakalnie wymyślającym tematy dla bloga?
                O blogu?
                Dlaczego tak bardzo mi zależy na blogu literackim, skoro pewnie będzie to szajs pisany burżuazyjnym pseudostylem?
                W tym momencie karteczka się skończyła i musiałem czekać na decyzję. Decyzja przyszła, podrapała się po głowie, ziewnęła, rozejrzała po pokoju, spojrzała na mnie, zemdlała, wstała, spojrzała po raz drugi i powiedziała:
                - No niech ci będzie ten literacki.
                Od tego momentu stałem się oficjalnym posiadaczem pomysłu na bloga literackiego, ale coś należało z tym zrobić. Na przykład nadać tytuł.
                Wieczorami buszuję po całkowicie dziwnych stronach i tak oto, czytając absolutnie nietuzinkowe forum (bodajże budowlane), natrafiłem na to piękne słowo…

L E P I S Z C Z E.


                Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia, co ono oznacza. Kojarzyło się z lepianką, ale to trochę za mało, żeby być tytułem najgorszego bloga literackiego świata, więc zajrzałem do Wikipedii, ulubionej strony wszystkich uczniów i intelektualnych bajerantów.
            Lepiszcze jest to rodzaj spoiwa używanego do produkcji wszelkiego rodzaju kompozytów, zarówno konstrukcyjnych jak i innych. Lepiszcze działa podobnie do kleju, jednak jest używane przeważnie w połączeniu z prasowaniem pod dużym ciśnieniem.
                … a czymże jest literatura, jak nie „wszelkiego rodzaju kompozytem”? Lepiszcze zostało dosłownie jednogłośnie wybrane.
                Tak oto powstał ten blog.
                Co się będzie na nim pojawiać? Recenzje (raczej bez ocen w stylu 1/5, to robię na LubimyCzytać), moje przemyślenia wokół literatury (to chyba najczęściej), zachwyty nad okładkami i wszystko to, co z książkami jest związane.
                Jeśli, drogi Czytelniku, przetrwałeś ten wpis i nie uważasz czasu spędzonego tutaj za stracony, serdecznie zapraszam do dalszego czytania. Może być gorzej, lepiej, ale na pewno będzie lepiszczowo!